wtorek, 30 sierpnia 2016

Krakowskie spacery

Na małą, planowaną od dawna (i przy okazji dla mnie pierwszą, całkiem i po dorosłemu niezależną!) wycieczkę do Krakowa zabrałam ze sobą oczywiście Sonyeo i Woori. Podróż była ciężka, by nie powiedzieć, że bardzo ciężka... Za czterodniowy bagaż robił mi jedynie sportowy plecak, a jego połowę zajęły, rozłożone wygodnie bez żadnego wstydu, dziewczynki wraz z moim aparatem. Nie mam pojęcia, po co brałam wszystkiego aż tyle, bo w ciągu trzech dni pogoda i warunki pozwoliły mi wyjść z aparatem tylko raz, ale mam wrażenie, że było warto.






Zarówno mnie jak i dziewczynki bardzo przytłoczyło ścisłe centrum Krakowa. Myślałyśmy, że mieszkanie w dużym jak na Polskę mieście, jakim jest Wrocław, skutecznie uodporniło nas na wielkie tłumy, ale byłyśmy w dużym błędzie. Po chwili rozeznania od razu skierowałyśmy się w którąś w bocznych uliczek i to właśnie tam Sonyeo od razu wyskoczyła mi z dłoni, by zapozować przy pierwszej lepszej kamieniczce. Wbrew pozorom, nawet tam tłok nie był mniejszy i podczas, gdy Sonyeo zgrywała z zaciętą miną samotną, zamyśloną damę, za moimi plecami zebrała się niewielka widownia, będąca też powodem dla którego nieśmiała Woori na tamten moment pozostała w ukryciu.




Woori, tłumacząc się, że woli chłonąć klimat miasta wtapiając się w tłum, a nie przyciągając spojrzenia, zdecydowała się na wyjście z plecaka bardziej niż czubkiem głowy dopiero, gdy doszłyśmy na mały rynek. Zdziwiona spokojem tego miejsca, i przede wszystkim, brakiem nadzwyczajnych tłumów, odetchnęła z ulgą i rozsiadła się wygodnie na schodkach wśród innych turystów.






Sonyeo nie trzeba było namawiać wcale, by do niej dołączyła i zaczęła wdzięczyć się tak, że nawet tam, na małym rynku, przyciągnęłyśmy uwagę. Nie minęła chwila od kiedy wygodniej usiadłyśmy, a już zaczepił nas miły chłopiec (chociaż wiekiem z naszej perspektywy to chyba bardziej pan) z cudownym, analogowym aparatem i zaciekawiony spytał, czy może porobić nam kilka zdjęć. Dziewczynkom podczas... cóż, po prostu bycia niestandardowo malutkimi, i mi, podczas robienia im zdjęć, a my zgodziłyśmy się praktycznie bez wahania, zachęcone miłymi słowami na temat naszych strojów (komplementował głównie mój, ale jakoś Sonyeo wzięła sobie to najbardziej do serca). Skończyło się tak, że towarzyszył nam podczas całego spacerku i obiecał, że gdy wywoła film, dostaniemy zdjęcia, którymi na pewno się pochwalimy jeśli tylko dostaniemy pozwolenie!








I zaczyna się to, czemu w sumie poświęcam tę notkę najbardziej - liczne zbliżenia. Woori powiedziała w pewnym momencie, a mi ciężko zaprzeczyć, że we Wrocławiu, może z racji przyzwyczajenia do miejsca, u przechodniów wyłapuje się przede wszystkim strój, fryzurę czy makijaż, a w Krakowie pierwszym na co zwraca się uwagę jest jakby ogólne wrażenie, pozytywne lub negatywne, ciepło lub chłód i to starałam się uchwycić w twarzach moich bąbli na krakowskich zdjęciach. Tym razem jeszcze większą uwagę niż zwykle poświęciłam nie ich ubrankom czy włoskom, a buziom i wypisanym w nich charakterkom.








Po chwili odpoczynku i spokoju na małym rynku, zdecydowałyśmy się pokonać niechęci i niepewności i skierować nasze kroki (i kroczki) na rynek główny, gdzie w centralnym punkcie stoi pomnik chyba najbardziej docenianego przeze mnie polskiego poety - Adama Mickiewicza. Sonyeo uważa, że pisał całkiem fajnie, ale nudzi ją trzecia część Dziadów, bo "za mało tam duchów i miłości", za to Woori wraz ze mną roni nad nią łzy. Mimo niewielkich różnic poglądowych, obie uznały, że spacer do pomnika to świetny pomysł.






Oba bąble na piórku w niższej części pomnika pozowały dość niepewnie i jak najszybciej chciały przenieść się w inną jego część. Tak samo jak mnie, zirygowały je dzieci biegające dosłownie wszędzie z wrzaskiem i kompletnym brakiem szacunku do miejsca, momentami bliskie sięgnięcia stóp Mickiewicza na szczycie, do tego stopnia rozbiegane i pozostawione bez opieki. Od czasu niemiłej przygody z atakiem przyzwyczajonego do rzucania Barbie po kątach dzieciaka na Sonyeo podczas jednego z wyjść we Wrocławiu, raczej podczas zdjęć wolimy unikać przedziału wiekowego 0-10, zwłaszcza w takim natężeniu.









Szybko znalazłyśmy jednak nowe i dużo ciekawsze od piórka miejsce na zdjęcia. Dziewczynki szybko wskoczyły na grzbiet ogromnego ptaka w wyższej części pomnika twierdząc, że nie zejdą, bo czują się jakby leciały na Smoczycy ze "Shreka". Woori chcąc niechcąc, zmuszona była wcielić się w rolę Shreka, bo Sonyeo od razu usiadła jak prawdziwa mała księżniczka twierdząc, że mamy zacząć mówić do niej "Fiono"... Ostatecznie zdecydowały się ruszyć z miejsca, gdy zrobiło się wietrznie i nawet one doszły do wniosku, że latanie w takich warunkach może być niebezpieczne.






W końcu zdecydowałyśmy się odpocząć i zakończyć spacerek w jakimś spokojniejszym miejscu, bardzo zmęczone tłokiem przy Mickiewiczu i prowadzone przez naszego krakowskiego towarzysza trafiłyśmy na jakiś placyk z wielkim pomnikiem bitwy pod Grunwaldem, na którym przysiadły dziewczynki i nie ruszały się stamtąd aż do powrotu (Woori znów "chłonęła atmosferę miasta", stąd ten nieobecny wzrok).




Podczas naszej wycieczki Woori miała na sobie sukienkę kupioną przeze mnie na jednej z lalkowych grup na Facebooku, której nie udało nam się poskromić do końca - mimo wielu prób nie udawało się układać dołu tak, żeby ukryć zakładkę przy obszyciu, więc bąbel ostatecznie kazał mi dać sobie z tym spokój. Chyba zaczyna jej się podobać niechlujny styl i nie jestem pewna, co mam o tym myśleć... Sonyeo zaś z dumą prezentowała komplecik spod mojej igły, w którym niestety widzę parę niedociągnięć, ale maluszek zdawał się całkiem zadowolony. Bąble dostały też nowe butki, a pandowe spodobały się im tak, że przed wyjściem prawie się pozabijały w kłótni, która je założy. Te, które miały na sobie podczas wypadu do Krakowa to nie wszystkie butki, które ostatnio do nas przyszły i chyba zaczyna nam się wymykać to spod kontroli, bo pierwszą rzeczą, którą usłyszałam od Sonyeo po powrocie do Wrocławia było "daj mi laptopa, muszę zobaczyć, co nowego na Mimiwoo"...


Mimo, że w Krakowie towarzyszyła nam Gabrysia, nie udało nam się zabrać ze sobą kontuzjowanej Dany, maluchy przywiozły jej za to parę drobiazgów, dużo opowieści i pomysłów, na kolejne wspólne wyjścia. No, i obietnicę, że na kolejny wyjazd jedzie z nami, niezależnie od ilości miejsca w plecakach.

środa, 24 sierpnia 2016

Sportowe emocje

Nie mam pojęcia, jak nam się to udaje, ale z Sonyeo i Woori w ciągu naszego niedługiego, wspólnego życia udało nam się spotkać już zaskakująco wiele innych małych bąbli. Po ostatnim spotkaniu zdawało się, że znajomych przybyło aż nadto, jednak nic bardziej mylnego - moje dziewczynki chyba są zwyczajnie towarzysko rozchwytywane, a ja zupełnie nie mam nic przeciwko.




Szczerze mówiąc, z dziewczynkami do niedawna nawet nie liczyłyśmy, że uda nam się spotkać z Mery (Dal Fiori) Patrycji ze względu na odległość, chociaż bardzo chciałyśmy, ale chyba nic nie jest niemożliwe. Ostatnio Mery pojawiła się we Wrocławiu, a moje maluchy, które podziwiają bardzo aktywnie jej zdjęcia w internecie, nie mogły przecież przepuścić okazji na takie spotkanie.


Tym razem też postawiły na dopasowane stroje, ale chyba nie czuły już presji dużego otoczenia, by wybić się z tłumu i zdecydowały się na dużo skromniejszy wizerunek. Sukieneczki i malutki dusik Sonyeo są zwyczajowo autorstwa mojego i Gabrysi, za to dusik Woori, który lepiej widać na dalszych zdjęciach jest dziełem Patrycji, tej samej, u której mieszka Mery (dalej nie możemy wyjść z podziwu, jak zrobienie go było w ogóle możliwe).




Sonyeo i Woori tak schlebiała uwaga Patrycji, że od razu pobiegły jej pozować, ignorując kompletnie moje zacięte próby gonienia ich z obiektywem i mimo początkowych przykrości, spojrzałam na to ostatecznie całkiem pozytywnie. Zajęte maluszki oznaczają pełną fotograficzną wolność dla mnie, bez jęków, że chwilowo skupiam się na kimś innym niż one, co od razu wykorzystałam.






Mery pozowała mi troszkę nieśmiało, ale wciąż bardzo chętnie, a robienie jej zdjęć to czysta przyjemność. Po ostatnim spotkaniu z Astrid (tu), Mery tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że odcienie pomarańczu w lalkowym makijażu to strzał w dziesiątkę, a na zdjęciach ciężko oddać ich urok, chociaż bardzo się starałam i chyba nie wyszło mi najgorzej. Poza tym, Mery była początkowo moim wymarzonym modelem Dal, a zobaczenie jej na żywo sprawiło, że zakochałam się w nim ponownie, beznadziejnie i chyba bardziej niż wcześniej.






Nie wiem czy to kwestia zaskakującej dojrzałości, jak na tak małego bąbla (wzrostu Woori, która jest naprawdę malutka), ale Mery zdawała się dogadywać z Daną nawet lepiej niż z Sonyeo i Woori, którym najczęściej w głowie tylko zabawa (zwłaszcza Sonyeo). Spędziły razem naprawdę sporo czasu, gdy moje maluszki wciąż wyginały się przed robiącą im zdjęcia Patrycją, jedna chętniej, druga trochę mniej... Chyba nie trudno się domyślić, która jak.







Mała Mery wciąż ma jednak w sobie dużo z dzieciaka, bo gdy Woori dała sobie w końcu spokój z pozowaniem i wyciągnęła piłkę, chętnie stanęła przy jej boku, wyraźnie chętna do gry i z zaciekawieniem obserwowała rozwój wydarzeń, niecierpliwie przebierając nóżkami,






Mina małej profesjonalistki i piłka pod pachą to tylko zmyłka, bo Woori tak samo jak i Sonyeo czy Mery, pierwszy raz miala z piłką do czynienia. Usilnie podkreślała jednak, że zna na pamięć grę "w teorii" i nie jest to nic, z czym by sobie nie poradziła, a jedynie zwykła rzecz. Oczywiście przemilczała przy tym fakt, że podnosząc piłkę zdziwiła się jej ciężarem, bo nigdy wcześniej nie miała takiej w swoich malutkich łapkach, uznając to za nieistotny szczegół.






Znajomość zasad tylko "w teorii" nie przeszkadza jak widać wcale w ogromnym zaangażowaniu w grę, nawet taką bez ładu, składu, czy nawet podziału na drużyny. Właściwie z mojej perspektywy, a znawcą nie jestem, bo sama piłki unikam jak ognia, wyglądało mi to raczej na kopanie piłki w przypadkowych kierunkach, jednak mimo tego emocji było sporo. Sonyeo co chwilę padała na ziemię twierdząc, że to jej specjalne i przemyślane zagranie i udając, że nie słyszy komentarzy Woori, że zwyczajnie potyka się o własne nogi. Nie wiem, czy Woori w ogóle powinna cokolwiek komentować, skoro jej samej stanie w miejscu z nietęgą miną zajęło więcej czasu, niż jakikolwiek ruch, ale nie wcinałam się w dyskusję.






Mery za to jak na pierwszą grę radziła sobie całkiem nieźle, potrafiła nawet prowadzić piłkę przed sobą, czego moje maluchy dalej nie opanowały nawet w stopniu podstawowym. Można powiedzieć, że zajęła się sobą, prowadząc piłkę po ziemi, podczas gdy Sonyeo i Woori upadały bądź stały jak słupy i w ten sposób gra toczyła się jeszcze przez chwilkę, dopóki...






... Dopóki Sonyeo nie oberwała piłką w nos. Nikt nie wie, od kogo, możliwe nawet, że od samej siebie, w każdym razie podniosła taki krzyk, że o dalszej "grze" nie było nawet mowy i nie pomogły nawet buziaki w nos żeby nie bolało. Nie wiem na ile to poważne, ale nie chciała zabrać łapki z noska stękając, że chce jechać do domu po plasterek, a gdy później w końcu go dostała, cały ból jakby nagle minął.




Do ostatniego zdjęcia grupowego, którego robienie pospieszała Sonyeo mówiąc, że zaraz zemdleje, Woori usiadła koło Dany. Możliwe, że tylko chłodne i pozytywne podejście Dany było w stanie uspokoić jej zdenerwowanie końcem gry i paniką Sonyeo, nie jestem pewna, w każdym razie podczas zdjęć raczej zadowolona nie była.




Mery mimo migawki przed twarzą, wciąż próbowała zapewniać Sonyeo, że przecież nie ma możliwości, żeby od małego uderzenia piłką został jej garbaty nosek na całe życie, niestety bezskutecznie.




Ivy (Dal Puki) Aleks, która przyglądała się całemu zamieszaniu, a ja sama nie wiem czemu nie zdołałam zrobić jej żadnego zdjęcia, pozostała wycofana z sytuacji także podczas finałowego zdjęcia, i bardzo słusznie. Mam wrażenie, że ona jedyna zachowała tu odpowiednią postawę i tym bardziej pluję sobie w brodę, że podczas reszty zdjęć jakoś mi umknęła (na swoje usprawiedliwienie mam nagły, drastyczny spadek baterii w aparacie).




Zdjęcie grupowe prezentuje raczej lekki chaos niż dobrą zabawę, bo przedstawia Sonyeo w rozpaczy  i resztę dziewczynek robiącą dobrą minę do złej gry, ale podejrzewam, że gdy mała troszkę ochłonie, obie z Woori chętnie będą do niego wracać. To w końcu część niewielkiej dokumentacji spotkania z Mery, którą bąbelki niesamowicie polubiły i smucą się na samą myśl, że nie wiadomo kiedy może dojść do najbliższego spotkania. Powiedziały mi tylko, że nie tracą na nie nadziei i postarają się pamiętać, żeby za żadne skarby nie zabierać na nie piłki.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Maluchy w małym tłumie

Odstęp między tym postem, a ostatnim na pewno jest najdłuższy w dotychczasowej karierze bloga, ale przyzwyczajam do tego samą siebie i nieliczne grono czytelników - od września czeka mnie klasa maturalna, a po wielu latach leniuchowania, wreszcie nauczyłam się podchodzić poważnie do nauki, będę więc mieć mniej czasu i notki nie będą pojawiać się tak często. Poza tym, ten post jest zdecydowanie najdłuższym ze wszystkich, które do tej pory napisałam, a także pierwszym z kilku obszernych i zaplanowanych, przerwa jest więc chyba zrozumiała.






Sonyeo i Woori starannie dobrały swoje stroje (a mi się wydaje, że dopasowanie wyszło im całkiem nieźle) i usadowione wygodnie w moim plecaczku wyruszyły na pierwsze tak duże lalkowe spotkanie w życiu Sonyeo - i pierwsze w ogóle w życiu Woori, która rzuciła się od razu na głęboką wodę. Może sukienki i wianuszki mojego autorstwa dodały im troszkę pewności siebie, a może to zapewnienia Sonyeo, że Woori nie ma się czego obawiać, w każdym razie efekt jest taki, że dziewczynki zdawały się zupełnie gotowe na nowe przygody.




Urocze, różowe wydanie chyba nie do końca oddaje charakterek Woori, która dość pewnie podeszła do nowych koleżanek, choć wciąż dość małomównie - paplanina to domena Sonyeo. Było to jej pierwsze spotkanie z Ivy (Dal Puki) Aleks (z której wszystkimi lalkami widziała się już Sonyeo tu), ale przebiegło bez większych zgrzytów, tak samo jak stety niestety, i większych rozmów. Możliwe, że małe łobuziaki rozumieją się bez słów, ale to tylko moje podejrzenia, choć milczenia, Woori nie omieszkała szepnąć mi na uszko, że marzy jej się sweterek podobny do tego, w którym przyszła Ivy.




Sonyeo za to od razu padła w ramiona, czy też na kolana Lou (Dal Milch), z którą wciąż łączą ją ciepłe wspomnienia. Zaskakująco, ta dwójka nie spędziła dziś ze sobą zbyt dużo czasu - mała uwolniła swój towarzyski urok i obskoczyła każdą z obecnych (a było ich sporo), starając się przed każdą jedną pokazać z jak najlepszej strony. Chodziła napuszona jak mały pawik czując się wyjątkowo jako jedyna Byul w towarzystwie, a przestrzeni do swoich dumnych przemarszów miała sporo, bo całe spotkanie odbyło się przy Wrocławskiej Pergoli (i najprawdopodobniej nie jest ostatnim w tym składzie, więc jeśli ktoś z was to czyta, a jest z Wrocławia czy okolic, bardzo chętnie weźmiemy go pod uwagę przy następnych wyjściach!).




Sonyeo i Woori patrzyły początkowo dość niepewnie na groźnie wyglądającą, póki co bezimienną Dal Angry bezblogowej Olgi, ale obawy okazały się niesłuszne. Mimo pierwszych wahań i odmiennego stylu, dziewczynki ostatecznie się dogadały i spędziły dłuższą chwilę plotkując i podziwiając starsze koleżanki pozujące do zdjęć (choć Sonyeo i tak twierdziła, że ustawiały się nie tak, jak powinny, Woori zaś co chwilę rzucała uwagami o poczynaniach fotografów).






Zaskakująco, choć nie do końca, bo jak teraz o tym myślę, to mogłam się tego spodziewać, z Mei (Dal Lunatic Alice) Woori dogaduje się nawet lepiej niż Sonyeo. Na jakiej podstawie ani czym jest to wywołane - nie wiem dokładnie, bo gdy spróbowałam pobawić się w małego podsłuchiwacza, zostałam delikatnie odesłana z kwitkiem. Z tego, co udało mi się wyłapać dowiedziałam się, że Mei dawała chyba Woori rady jak przeżyć w jednym domu z jednocześnie wesolutką i marudną Sonyeo, której dosłownie wszędzie pełno... Nie rozumiem o co im chodzi, ja nigdy nie miałam z tym problemu.




W tym poście zdarza mi się to chyba pierwszy raz... Lalkowe zdjęcia bez udziału moich lalek. Naprawdę nie mogłam się powstrzymać, gdy zobaczyłam nowe oczka Mei, które mienią się na wszystkie możliwe kolory i uznałam, że o kilka takich zdjęć moje maluchy chyba się nie obrażą. Nie jestem fanką bezźrenicowych oczek i moje dziewczynki trzymam w bardzo naturalnym wydaniu, jestem za to fanką brokatu i wzrok Mei chwycił mnie troszkę za serce. Ogólnie mam wrażenie, że dziś polubiłyśmy się odrobinkę bardziej, bo pozowała mi dużo chętniej niż ostatnio.






Dziewczynki chyba jednak się obraziły, bo ledwo zrobiłam zdjecie Mei, już byłam ciągnięta na bok, w stronę Astrid (Pullip Innocent World Fraulein) Kasi, z którą dziewczynki koniecznie chciały mieć zdjęcia. I bardzo słusznie, bo Astrid to chyba najbardziej wdzięczna modelka (oczywiście oprócz moich dziewczynek) z jaką miałam do czynienia, a robienie jej zdjęć to czysta przyjemność. Obrażone maluchy zdecydowanie podzielają moje zdanie, bo nie mogły się napatrzeć na buźkę Astrid, Sonyeo podpytując o triki makijażowe, a Woori oznajmiając, że będzie tak wyglądać, gdy dorośnie.






W parkowym otoczeniu nie mogło oczywiście zabraknąć wspinaczki na drzewa. Maluchy wykorzystały moją niechęć do puszczenia ich bez nadzoru jako pretekst do zaciągnięcia Nel (Pullip La Robe Vert Clair) i Astrid w roli starszych opiekunek ze sobą na "wspólną" przygodę. Wszystkie cztery wdzięcznie mi pozowały, dzielnie zaciskając ząbki i udając, że wiatr wcale nie jest był im straszny, nie podwijał sukienek i nie sprawiał problemów z równowagą.






Zauroczona buzią Astrid podjęłam kolejną próbę zdjęć bez udziału dziewczynek trzymając kciuki żeby mnie nie zauważyły i udając, że nie słyszę zirytowanych chrząknięć nad uchem. Astrid też udawała i to z całkiem niezłym rezultatem - jak na kogoś, kto z każdej strony słyszy narzekania i dopominanie się o uwagę, pozowała mi z dużym zadowoleniem (i urodą).




Z czasem zdenerwowane odgłosy stawały się coraz bardziej nieznośne, dlatego też udało mi się porwać Nel na tylko jedno zdjęcie - byłam zmuszona wrócić do moich zniecierpliwionych dziewczynek. Nie żebym narzekała, bo wiadomo, że cenię każdą chwilę z nimi, ale gdy jestem w otoczeniu tylu pięknych lalek i próbuję poświęcić każdej choć trochę uwagi, uderzenia maleńkich piąstek na łydce nie są szczytem marzeń.






Szybko wyjaśniło się, kto był prowodyrem tej symfonii niezadowolenia, bo gdy tylko Sonyeo zajęła strategiczne miejsce przy Astrid, Woori nagle też się uciszyła, zajmując swoją uwagę podziwianiem parkowego krajobrazu. Sonyeo zaś jakby stopniowo wracał cały utracony humorek, wraz z każdym spojrzeniem w obiektyw.






Zmęczone całym tym bieganiem po parku (bo spotkanie trwało dobre parę godzin), dziewczynki przysiadły na chwilę odpoczynku w stałym już i niezmiennym towarzystwie. Dana (Pullip Merl) Gabrysi była tak rozchwytywana, że wśród błysku fleszy nie znalazła wcześniej chwili dla moich maluszków, które początkowo zadarły noski, jednak po chwili zorientowały się, że przecież wszystkie trzy skazane są na siebie nawzajem przez cały czas poza spotkaniem i szybko zmieniły nastawienie, ciesząc się nowymi i starymi koleżankami, które widują tylko z doskoku...






... I pobiegły ostatkiem sił w maleńkich nóżkach na ostatnie, grupowe zdjęcia, do których ustawienie zajęło zdecydowanie więcej czasu, niż powinno. Każda z dziewczynek chciała być widoczna i w centrum uwagi, Dana narzekała, że przecież z tyłu będzie całkiem niewidoczna, Sonyeo nie podobało się, że ma stać zupełnie z boku, a Woori przyglądała się temu wszystkiemu z politowaniem. Ostatecznie Woori zdecydowała się włączyć zmysł fotografa i odezwać, rozstawiając całą resztę po kątach kategorycznie zarządzając, że najwyższe stoją z tyłu, a reszta, cóż... kto pierwszy ten lepszy.




Sama odnalazła się wśród innych Dal i chyba czuła się całkiem dobrze w tym położeniu, choć i tak zerkała co chwilę z niepokojem do góry na Ivy, która zmuszona była stawać na paluszkach z tyłu i dopiero jak upewniła się, że wszystko jest w porządku, wydała nam oficjalne pozwolenie na robienie zdjęć.




Sonyeo ostatecznie pogodziła się z miejscem z boku, skupiając uwagę na swojej wyjątkowości w byciu jedyną Byul i pozowaniu najlepiej, jak umiała, co wyszło jej bardzo dobrze. Co chwilę obrywała w główkę palcami Dany, ale małej modelce nawet takie trudności niestraszne.




Dziewczynki ze spotkania wróciły równie zmęczone co zadowolone, czy raczej zachwycone. Woori może nie jest otwarcie towarzyskim typem, ale Sonyeo pomaga jej odnaleźć się w każdej sytuacji, a takie towarzystwo chyba im obu zdecydowanie odpowiada. W drodze powrotnej chyba przysnęły na chwilę w moim plecaku, teraz zaś uroczo drzemią w łóżku, ale za nim padły podsłuchałam, że liczą na wiele kolejnych spotkań, w tym samym czy nawet większym lalkowym, wrocławskim gronie, a ja się do tego życzeniowego myślenia podłączam.