wtorek, 30 sierpnia 2016

Krakowskie spacery

Na małą, planowaną od dawna (i przy okazji dla mnie pierwszą, całkiem i po dorosłemu niezależną!) wycieczkę do Krakowa zabrałam ze sobą oczywiście Sonyeo i Woori. Podróż była ciężka, by nie powiedzieć, że bardzo ciężka... Za czterodniowy bagaż robił mi jedynie sportowy plecak, a jego połowę zajęły, rozłożone wygodnie bez żadnego wstydu, dziewczynki wraz z moim aparatem. Nie mam pojęcia, po co brałam wszystkiego aż tyle, bo w ciągu trzech dni pogoda i warunki pozwoliły mi wyjść z aparatem tylko raz, ale mam wrażenie, że było warto.






Zarówno mnie jak i dziewczynki bardzo przytłoczyło ścisłe centrum Krakowa. Myślałyśmy, że mieszkanie w dużym jak na Polskę mieście, jakim jest Wrocław, skutecznie uodporniło nas na wielkie tłumy, ale byłyśmy w dużym błędzie. Po chwili rozeznania od razu skierowałyśmy się w którąś w bocznych uliczek i to właśnie tam Sonyeo od razu wyskoczyła mi z dłoni, by zapozować przy pierwszej lepszej kamieniczce. Wbrew pozorom, nawet tam tłok nie był mniejszy i podczas, gdy Sonyeo zgrywała z zaciętą miną samotną, zamyśloną damę, za moimi plecami zebrała się niewielka widownia, będąca też powodem dla którego nieśmiała Woori na tamten moment pozostała w ukryciu.




Woori, tłumacząc się, że woli chłonąć klimat miasta wtapiając się w tłum, a nie przyciągając spojrzenia, zdecydowała się na wyjście z plecaka bardziej niż czubkiem głowy dopiero, gdy doszłyśmy na mały rynek. Zdziwiona spokojem tego miejsca, i przede wszystkim, brakiem nadzwyczajnych tłumów, odetchnęła z ulgą i rozsiadła się wygodnie na schodkach wśród innych turystów.






Sonyeo nie trzeba było namawiać wcale, by do niej dołączyła i zaczęła wdzięczyć się tak, że nawet tam, na małym rynku, przyciągnęłyśmy uwagę. Nie minęła chwila od kiedy wygodniej usiadłyśmy, a już zaczepił nas miły chłopiec (chociaż wiekiem z naszej perspektywy to chyba bardziej pan) z cudownym, analogowym aparatem i zaciekawiony spytał, czy może porobić nam kilka zdjęć. Dziewczynkom podczas... cóż, po prostu bycia niestandardowo malutkimi, i mi, podczas robienia im zdjęć, a my zgodziłyśmy się praktycznie bez wahania, zachęcone miłymi słowami na temat naszych strojów (komplementował głównie mój, ale jakoś Sonyeo wzięła sobie to najbardziej do serca). Skończyło się tak, że towarzyszył nam podczas całego spacerku i obiecał, że gdy wywoła film, dostaniemy zdjęcia, którymi na pewno się pochwalimy jeśli tylko dostaniemy pozwolenie!








I zaczyna się to, czemu w sumie poświęcam tę notkę najbardziej - liczne zbliżenia. Woori powiedziała w pewnym momencie, a mi ciężko zaprzeczyć, że we Wrocławiu, może z racji przyzwyczajenia do miejsca, u przechodniów wyłapuje się przede wszystkim strój, fryzurę czy makijaż, a w Krakowie pierwszym na co zwraca się uwagę jest jakby ogólne wrażenie, pozytywne lub negatywne, ciepło lub chłód i to starałam się uchwycić w twarzach moich bąbli na krakowskich zdjęciach. Tym razem jeszcze większą uwagę niż zwykle poświęciłam nie ich ubrankom czy włoskom, a buziom i wypisanym w nich charakterkom.








Po chwili odpoczynku i spokoju na małym rynku, zdecydowałyśmy się pokonać niechęci i niepewności i skierować nasze kroki (i kroczki) na rynek główny, gdzie w centralnym punkcie stoi pomnik chyba najbardziej docenianego przeze mnie polskiego poety - Adama Mickiewicza. Sonyeo uważa, że pisał całkiem fajnie, ale nudzi ją trzecia część Dziadów, bo "za mało tam duchów i miłości", za to Woori wraz ze mną roni nad nią łzy. Mimo niewielkich różnic poglądowych, obie uznały, że spacer do pomnika to świetny pomysł.






Oba bąble na piórku w niższej części pomnika pozowały dość niepewnie i jak najszybciej chciały przenieść się w inną jego część. Tak samo jak mnie, zirygowały je dzieci biegające dosłownie wszędzie z wrzaskiem i kompletnym brakiem szacunku do miejsca, momentami bliskie sięgnięcia stóp Mickiewicza na szczycie, do tego stopnia rozbiegane i pozostawione bez opieki. Od czasu niemiłej przygody z atakiem przyzwyczajonego do rzucania Barbie po kątach dzieciaka na Sonyeo podczas jednego z wyjść we Wrocławiu, raczej podczas zdjęć wolimy unikać przedziału wiekowego 0-10, zwłaszcza w takim natężeniu.









Szybko znalazłyśmy jednak nowe i dużo ciekawsze od piórka miejsce na zdjęcia. Dziewczynki szybko wskoczyły na grzbiet ogromnego ptaka w wyższej części pomnika twierdząc, że nie zejdą, bo czują się jakby leciały na Smoczycy ze "Shreka". Woori chcąc niechcąc, zmuszona była wcielić się w rolę Shreka, bo Sonyeo od razu usiadła jak prawdziwa mała księżniczka twierdząc, że mamy zacząć mówić do niej "Fiono"... Ostatecznie zdecydowały się ruszyć z miejsca, gdy zrobiło się wietrznie i nawet one doszły do wniosku, że latanie w takich warunkach może być niebezpieczne.






W końcu zdecydowałyśmy się odpocząć i zakończyć spacerek w jakimś spokojniejszym miejscu, bardzo zmęczone tłokiem przy Mickiewiczu i prowadzone przez naszego krakowskiego towarzysza trafiłyśmy na jakiś placyk z wielkim pomnikiem bitwy pod Grunwaldem, na którym przysiadły dziewczynki i nie ruszały się stamtąd aż do powrotu (Woori znów "chłonęła atmosferę miasta", stąd ten nieobecny wzrok).




Podczas naszej wycieczki Woori miała na sobie sukienkę kupioną przeze mnie na jednej z lalkowych grup na Facebooku, której nie udało nam się poskromić do końca - mimo wielu prób nie udawało się układać dołu tak, żeby ukryć zakładkę przy obszyciu, więc bąbel ostatecznie kazał mi dać sobie z tym spokój. Chyba zaczyna jej się podobać niechlujny styl i nie jestem pewna, co mam o tym myśleć... Sonyeo zaś z dumą prezentowała komplecik spod mojej igły, w którym niestety widzę parę niedociągnięć, ale maluszek zdawał się całkiem zadowolony. Bąble dostały też nowe butki, a pandowe spodobały się im tak, że przed wyjściem prawie się pozabijały w kłótni, która je założy. Te, które miały na sobie podczas wypadu do Krakowa to nie wszystkie butki, które ostatnio do nas przyszły i chyba zaczyna nam się wymykać to spod kontroli, bo pierwszą rzeczą, którą usłyszałam od Sonyeo po powrocie do Wrocławia było "daj mi laptopa, muszę zobaczyć, co nowego na Mimiwoo"...


Mimo, że w Krakowie towarzyszyła nam Gabrysia, nie udało nam się zabrać ze sobą kontuzjowanej Dany, maluchy przywiozły jej za to parę drobiazgów, dużo opowieści i pomysłów, na kolejne wspólne wyjścia. No, i obietnicę, że na kolejny wyjazd jedzie z nami, niezależnie od ilości miejsca w plecakach.

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Twoje dziewczynki, sama nie wiem, którą bardziej ^_^ Obie są super :) Też ostatnio byłam w Krakowie, ale z rodzicami, więc nie robiłam żadnych zdjęć (mama najprawdopodobniej nie przepada, gdy robię zdjęcia moim podopiecznym przy ludziach :<<)
    Kontuzjowanej Dany? Coś jej się stało? :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojeju dziękuję bardzo! Rozumiem, moja mama też mi czasem dokucza z lalkowych powodów, dlatego też cieszę się trochę z pełnoletniej swobody :) Na pewno kiedyś będziesz mieć okazję na krakowskie zdjęcia! Obitsu Dany odmówiło współpracy i ma silnie kontuzjowaną szyję, której bez geniuszu nie da rady naprawić, ale czeka już na nowe ciałko!

      Usuń