czwartek, 4 sierpnia 2016

Sonyeo i...

Już na samym wstępie chciałabym bardzo przeprosić - post jest krótki, nieskładny, ubogi w zdjęcia, które do moich najlepszych zdecydowanie nie należą. Ponad trzydzieści stopni na dworze, pełne, rażące słońce od rana do wieczora i świeży tatuaż wymagający ukrywania przed słońcem (co nie chcąc się udusić, jest bardzo poważną misją) zmusiły mnie do postawienia tym razem na warunki domowe i średnio korzystne fotograficznie. Ale spokojnie, ten post ma na celu tylko dzielenie się moją radością, "arrival" pisany w emocjach, na pełnoprawną sesję przyjdzie pora niedługo (gdy na niebie pojawią się jakieś chmury).




Wbrew pozorom, nie dotarła do mnie żadna przesyłka z drugiego końca świata z Pullip Style, powód jest prosty - moją wymarzoną dziewczynkę wyprzedano stamtąd na dwa dni przed planowaną datą zamówienia, moimi osiemnastymi urodzinami. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili spanikowałam i to porządnie, bo ceny na Ebayu czy innym Amazonie może nie były aż tak zastraszające, ale zdecydowanie nie na to byłam przygotowana. Musiałam kombinować czego nie wspominam zbyt dobrze, ale ostatecznie się udało. W tym ładnym, oryginalnym pudełku 2 lipca przyjechała do mnie moja druga już dziewczynka, naga, łysa i troszkę przestraszona - Dal Chenille du Jardin, moja Woori.




Mimo, że zdjęcie zrobiłam jej już po wszelkich upiększających zabiegach (dostała nowe oczka, ubranka, no i włosy, z którymi bardzo się namęczyłam) i dwóch dniach u mnie, chyba wciąż nie czuje się do końca komfortowo. Nieśmiało wyglądała zza pudła, w którym kiedyś mieszkała, a dziś póki co trzyma wszystkie swoje rzeczy, chociaż w jej buzi widzę już pewną ufność. Rozumiem ją doskonale, zmiana miejsca zamieszkania zawsze jest trudna, przerabiałam to już z Sonyeo, zwłaszcza, że z tego, co się orientuję, Woori mieszkała w jednym miejscu naprawdę długo. Liczę, że do mnie i Sonyeo przywiąże się równie bardzo, o ile nie bardziej, jak do poprzedniego domu, bo wiem, że postaram się dać jej wszystko, co najlepsze.




Zdjęcie robiłam telefonem tuż po przybyciu Woori i odebraniu osobnej paczki z peruką dla niej - jak widać nie prezentowała się zbyt porządnie i mała w pierwszej chwili nie chciała nawet zakładać jej na głowę. Zdecydowanie nie o taki efekt nam chodziło. Woori, mimo duszy małego łobuziaka, w przeciwieństwie do Sonyeo, której nieobce kolczyki i rozczochrana grzyweczka, preferuje raczej schludny wygląd, a długie, splątane i suche loki, które ważą tyle co ona i ciągną się za nią przy każdym kroku, zdecydowanie takiego jej nie nadają. Podjęłam się ciężkiego zadania i po kąpieli w płynie do tkanin pozbyłam się ponad połowy ogromnej fryzury, a to, co zostało, wyrównałam i wysuszyłam na szczotce. W takich włoskach malutka od razu poczuła się pewniej i pierwsza fala stresu minęła.






Dalej nie mogę przestać zachwycać się jej buzią, a oczka, które jej dobrałam (właśnie, może ktoś już skądś je kojarzy...?) okazały się strzałem w dziesiątkę. Mała przyjechała do mnie z zielonymi oczami i wyglądała na w miarę zadowoloną, ale dopiero po tej drobnej zmianie całkiem odżyła i nabrała trochę pewności siebie. Zielone oczy to świetny i ciekawy pomysł, ale Woori zdaje się nie czuć w nich do do końca komfortowo, a moim zadaniem jest jej ten komfort zapewnić, co robię na wszelkie możliwe sposoby... Pluszowy króliczek, którego ze sobą przywiozła, do dziś nie został wyprany, bo mała nie pozwala go sobie zabrać z rączek i pilnuje go na każdym kroku. Co ja mogę poradzić.




Wracając do oczek, nastąpiła mała zamiana. Dana, która wcieliła się w rolę starszej siostry (i sprawdziła idealnie, tolerując nawet wymysły pokroju brudnego króliczka), z wielkim entuzjazmem oddała swoje błękitne spojrzenie Woori na rzecz nowego, kociego wizerunku. I obu dziewczynkom wyszło to na dobre, wnioskując i po ich ślicznych buźkach, i po tym, jak swobodnie czują się ze sobą.




A co do Sonyeo... Cóż, mówi się, że początki zawsze bywają trudne, prawda? Mała nie potrafiła dać sobie przemówić, że Woori wcale nie jest ciągle na nią obrażona, tylko po prostu ma taką buzię i przestała strzelać foszki dopiero, gdy nasza nowa lokatorka nie wytrzymała tego zachowania i nazwała ją karpiem. Po początkowych sprzeczkach chyba odnalazły wspólny język, tak mi się przynajmniej zdaje. bo Sonyeo wciąż musi poukładać sobie kilka spraw (nie rozumiała, po co robiłam dziś zdjęcia Woori, skoro ona siedziała tuż obok).


Mam ogromny problem z pisaniem tej notki i wkładam całą swoją energię żeby nie brzmiała ona jak "AAAAAAAAAAAAAA WOORI WOORIWOORIWOORI", ale wiem, że pewnie średnio mi to wychodzi. Mimo wszystko, zostawiam ją we właśnie takiej formie - która mimo prób zachowania spokoju, przepełniona jest emocjami i wielką radością, bo takie właśnie jest dla mnie powitanie Woori w życiu moim i Sonyeo. I może dziewczynki nie chcą się do tego przyznać, ale coś czuję, że mimo stresu i trudności, one też tak to odbierają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz