poniedziałek, 19 września 2016

Domowa wycieczka, część 1.

Domkowy post miał pojawić się dopiero za tydzień, ale okoliczności chciały inaczej - dziś miał pojawić się post z meetu, który odbył się w tę sobotę, ale nie udało mi się, trochę z powodu okoliczności, trochę z wyboru, zrobić żadnych zdjęć. "Przelotne opady" okazały się całodniową ulewą przez co spotkanie odbyło się w centrum handlowym, a ja z szacunku do ludzi siedzących dookoła, którzy z pewnością nie życzyli sobie wykorzystania ich jako tło zdjęciowe, nie ośmieliłam się nawet wyciągnąć aparatu. Poza tym, w kilka osób, bodajże 12 bąbli i wiele różnych lalkowych transporterów kisiliśmy się przy trzech malutkich, złączonych stolikach. Zdjęcia na tle jedzenia, przypadkowych przedmiotów i lalek leżących w nieskoordynowanych pozycjach, czyli ogólnego syfu, nie zgadzają się trochę z moim poczuciem estetyki i zamiast celować w zdjęcia-półśrodki, z których nie byłabym zadowolona, odpuściłam je kompletnie, licząc, że niedługo nadarzy się okazja na kolejne spotkanie, tym razem w lepszych warunkach. Nie oznacza to, że nam się nie podobało, wręcz przeciwnie, lalkowe spotkania i liczne, miniaturowe towarzystwo to dla nas zawsze sama przyjemność! Po prostu chyba wolimy komfortowe łono natury od zgiełku średnio nadających się do większych spotkań miejsc.

W każdym razie, właśnie z tego powodu, domek zdecydowałyśmy się pokazać wcześniej, niż planowałyśmy pierwotnie, bo tak czy inaczej to póki co jego wersja ostateczna i w ciągu tego tygodnia niewiele by się zmieniło, więc razem z Sonyeo i Woori zapraszamy do ich własnego, małego kącika, a raczej jego części. Na pierwszy ogień idzie parter, czyli salon, piętro zdecydowałyśmy się pokazać osobno następnym razem.




Dziewczynki zwykle chodzą po domu w piżamkach czy innych ubrankach tego typu, ale tym razem uparły się, żeby się wystroić - tak samo ubrane były na sobotnim spotkaniu i bardzo chciały się pokazać. Do teraz nie mogą mi wybaczyć, że nie zrobiłam im ani jednego zdjęcia... Wpadły więc na pomysł, że swój salon pokażą w wyjściowych ubrankach (zwyczajowo szytych przeze mnie), udało mi się je jedynie namówić, żeby nie biegały w butach, z resztą dałam sobie spokój, bo i tak bym z nimi nie wygrała.




Jak widać salon jest raczej niewielki, ale to nie oznacza, że wycieczka będzie nudna. Podczas tworzenia go w te wakacje razem z dziewczynkami zadbałyśmy o każdy szczegół tej malutkiej przestrzeni.






Sonyeo od razu przyjęła rolę przewodnika i zdecydowała się prowadzić, zaczynając od lewej strony pokoju, która chyba ze względu na kanapę jest jedną z części domku, w której bąble spędzają najwięcej czasu.






Na kanapie, którą w całości zrobiłyśmy same (z pomocą Gabrysi, która uczestniczyła w tworzeniu wszystkich mebelków własnej roboty), zamieszkał Pan Królik, który towarzyszy Woori już od czasu spędzonego w poprzednim domku, a bąbel często spędza z nim tam czas. Na półeczce, też własnej roboty, stoją misie, których obecność nie jest kwestią przypadku... Czy ktoś kojarzy "Między Nami Misiami" produkcji Cartoon Network? Stolik, który słabo tu widać, a na którym Woori trzyma nóżki jedynie pomalowałyśmy - to element starej szkatułki znalezionej gdzieś w odmętach mojego, już pełnowymiarowego pokoju, komodę dorwałyśmy w Empiku, a lampkę, która służy dziewczynkom wieczorami, w Tigerze.




Jesteśmy w trakcie zapełniania półek książeczkami, kolekcja jest póki co dość skromna, ale dziewczynki (a właściwie głównie Woori, Sonyeo była innego zdania) uznały, że większą frajdą będzie dla nich stopniowe kompletowanie małej biblioteczki. Na drugiej ścianie wisi plakat naszego ulubionego zespołu, WINNER, a bąble do dziś mi wypominają, że ja mam takich prawie dziesięć, a one tylko jeden.






Maluszki nie zdążyły jeszcze przeczytać wszystkich książeczek z półki, bo dostały je stosunkowo niedawno, ale już udało im się wytypować ulubione i muszę przyznać, że jestem bardzo dumna z ich gustu, no i oczywiście zapału czytelniczego.




Tak prezentuje się lewa strona salonu w całości, zadbałyśmy nawet o telefon (na szafce), by być w stałym kontakcie z dziewczynkami, kiedy jetem poza domem. Dzwonią do mnie nawet wtedy, gdy siedzę na lekcjach w szkole i uważają, że to bardzo zabawne, naprawdę, nie mam pojęcia skąd wzięło im się takie poczucie humoru.






W normalnych warunkach, gdy nie starają się wypaść dobrze przed obiektywem, zastanie ich w takiej pozycji to rzadkość - kanapę okupują pojedynczo, zajmując całą przestrzeń i na każdą prośbę o przesunięcie się wykrzykując coś o zakazie wstępu.






Na prawo zaczyna się kolejne miejsce do przesiadywania, jedzenia i miliona różnych innych rzeczy. Krzesełka udało mi się dorwać w Tigerze jeszcze zanim domek w ogóle zaczął powstawać, a bąble polubiły je tak, że początkowo ustawiały je na moim parapecie i rozsiadały się wygodnie. Z kolei stół zrobiłyśmy same (czy raczej ja zrobiłam, bo niestety, w przypadku tej akurat części umeblowania, dziewczynki nie były chętne do pomocy), a skrzynia to kolejny znaleziony w moim domu i pomalowany mebel, kwiatki do wazonu zebrałyśmy za to same na jednym ze spacerów.






Funkcja ozdobna skrzyni ma znaczenie marginalne przy tym, do czego służy... To wielki składzik bucików, których ilość coraz bardziej wymyka nam się spod kontroli, bo na zdjęciu w środku jest ich dziewięć par, a my jeszcze czekamy na paczuszkę od Mimiwoo... Powtarzam ciągle sobie i dziewczynkom, że jakaś liczba butków jest liczbą ostateczną i i tak potem kończy się jak zawsze, a one nagle są zdziwione, dlaczego ja nie mam pieniędzy. Bucikowy problem przybiera monsturalnych rozmiarów i naprawdę powinnyśmy przystopować.






Tak prezentuje się całościowo prawy róg salonu, regał  kupiłyśmy w Empiku, pomalowałyśmy i zaczęłyśmy zapełniać rozmaitymi rzeczami, od kredek i globusa poprzez wszelkie gry towarzyskie, aż po pamiętniki i liczne figurki zwierzątek.




Kosz piknikowy, zrobiony przez nas na wcześniejszy piknik, o którym już tu pisałam, robi nam za pudło na wszelkie szpargały takie jak nieszczęsna deskorolka, do której Sonyeo zwykle woli się nie zbliżać (usiadła obok tylko na potrzeby zdjęcia) czy podróżna torba z kucykiem, którą zabieramy na wszelkie wyjazdy.




No i na tym bonusowym zdjęciu wydało się gdzie znajduje się domek dziewczynek - przejęły dwie półki z mojego regału i ani myślą się przenieść. Między nimi poruszają się po drabince, którą też razem stworzyłyśmy i zwykle faktycznie służy ona do przemieszczania się, a nie do wymyślnych akrobacji, chociaż jak widać i to się zdarza... Drabinka prowadzi na drugie piętro, które pokażemy następnym razem (dziewczynki wspomniały mi, że nie mogą teraz nikogo tam zaprosić, bo nie posprzątały), i mamy nadzieję, że oba pięterka skradną serduszka nie tylko mi i bąblom.

wtorek, 6 września 2016

Małe-wielkie zmiany

W poprzednim poście wspominałam, że w momencie, gdy trafiła do mnie Sonyeo, podobało mi się w niej wszystko - nie kłamałam ani trochę. Wspominałam też, że czekają ją dość poważne zmiany - i tu również nie kłamałam.


W życiu każdego nadchodzi moment, gdy patrzy na siebie w lustrze i czuje potrzebę gwałtownych zmian, sama przeżywałam to nie raz męcząc swoje włosy różnymi farbami, kombinując z makijażem i kolorem soczewek, wygląda na to, że moment ten nadszedł także i w życiu Sonyeo. Woori miała pod tym względem prościej - trafiła do mnie jako mały łysolek z oczkami z miejsca do wymiany, z kolei Sonyeo miała już gotowy wizerunek, który bardzo podobał się zarówno jej, jak i mi, ale chyba obie czułyśmy, że czegoś tu brakuje.




Sonyeo w swoim stockowym wydaniu prezentowała się tak i szczerze mówiąc, obie z bąblem patrzymy na te zdjęcia z wątpliwą przyjemnością. O ile strój słonika i komplecik piżamkowej-bielizny czy też bieliznowej-piżamki są niesamowicie urocze, o tyle fryzura zdaje nam się kompletnie nietwarzowa. Na szczęście-nieszczęście, z Sonyeo w stockowym wydaniu nie miałam nigdy do czynienia - z tego wszystkiego mamy tylko oczka i spódniczkę, choć nie ukrywam, że po cichu polujemy na niebieski komplecik.




Z pierwszego domku Sonyeo żadnych zdjęć nie mamy, ale z tego, co się orientuję był bardzo, o ile nie całkowicie zbliżony do tego na zdjęciu powyżej, udostępnionego nam przez Aleks, która zrobiła je niedługo po wprowadzeniu się do niej Sonyeo. Stockowe oczka zostały na swoim miejscu, pojawiły się za to kolczyki na buzi i nowe włoski, przycięty furek w kolorze jasnego blondu.




Dla przypomnienia, choć moim skromnym-nieskromnym zdaniem, tę buzię ciężko zapomnieć, tak wyglądała Sonyeo przez te prawie 3 miesiące spędzone u mnie. Zmieniło się niewiele - poprosiła mnie o skrócenie grzywki, żeby wyeksponować brwi, na co zgodziłam się z ochotą, bo niesamowicie mnie urzekły. Oprócz tego znacznie powiększyłam jej garderobę z czego chyba maluszek cieszy się najbardziej i to by było na tyle.


Któregoś popołudnia Sonyeo przyszła do mnie, gdy siedziałam pogrążona w lekturze "Harry'ego Pottera" po raz kolejny i powiedziała, że musimy poważnie porozmawiać. Zestresowałam się niesamowicie, trudno mi się dziwić, ale rozmowa okazała się kompletnie niestraszna. Bąbel powiedział mi, że czuje się bardzo ładnie, ale co jeśli mogłaby wyglądać jeszcze ładniej...? Sama nad tym wcześniej myślałam i zgodziłam się z nią natychmiast i natychmiast też zaczęłyśmy działać.


Poszukiwania okazały się o wiele prostsze niż sądziłyśmy, nie wymagały od nas ani naruszania oszczędności, ani czekania tygodniami na przesyłkę, wystarczyła chwila na lalkowych grupach, by okazało się, że to, co wywoływało w nas zachwyt i okrzyk "to jest to!" wisiało spokojnie w ogłoszeniach, jakby czekając na nas. 




Od razu przepraszam, że ta sklejka dwóch zdjęć, tak samo jak i kolejna, robiona jest telefonem - robiłam je w biegu, w podróży, we wszelkich niesprzyjających okolicznościach, jakie tylko są możliwe, ale wydaje mi się, że i tak pokazują to, co miały pokazać. Przyszły do nas nowe oczka i włoski, którymi nie możemy się nacieszyć od kiedy drżącymi łapkami rozrywałyśmy koperty. Jak widać, oczka Sonyeo są teraz dużo naturalniejsze niż poprzednie i bardzo wyróżniają się na jej buźce, mała jest nimi zachwycona zupełnie tak samo jak ja.




Co do włosków... Od razu spodobał nam się kolor, to przede wszystkim, bo zdjęcia (zwłaszcza telefonowe), mogą tego nie oddawać, ale składają się z cieniutkich pasm w różnych kolorach - rudości, jasnym brązie, ciemnym blondzie i fiolecie. Bąbel jest nimi całkowicie oczarowany i mówi, że teraz wygląda tęczowo, a jednocześnie naturalnie. Nie do końca rozumiem, o co jej chodzi, bo poprzednie włoski też w pewnym sensie były tęczowe, ale chyba nie kwalifikuje połączenia bieli z żółcią w ten sposób. Grzywka też od razu przypadła nam do gustu, nie jest ścięta na garnek i u małego łobuziaka prezentuje się idealnie, oczywiście od razu też wyeksponowałyśmy, już zwyczajowo, brewki. Nie pasowały nam jednak dwie rzeczy - długość, bo jak widać, włoski sięgały maluszkowi do kostek, i skręt. Sonyeo przyzwyczajona jest do raczej krótkich i prostych włosków i w takich czuje się najlepiej, a ja po cichu przyznaję, że w takich też najlepiej wygląda, dlatego śladem tego, co wspólnymi siłami z Gabrysią dokonałyśmy w przypadku włosów Woori, znów w naszym dwuosobowym zespole z małą pomocą Sonyeo, zabrałyśmy się do roboty.





W trakcie licznych fryzjerskich zabiegów miałyśmy okazję przyjrzeć się włoskom bliżej i wydały nam się dziwnie znajome... Okazało się, że zupełnie nieświadomie kupiłyśmy stockowego wiga Woori! Do teraz nie mogę przestać się nad tym rozczulać, wydaje mi się niesamowicie urocze, że Sonyeo biega w jej starych włoskach.




Tak prezentuje się efekt końcowy, pierwszą i najważniejszą zmianą jest grzywka na brewkach Sonyeo. Nie byłyśmy kompletnie przekonane do tego pomysłu, ale z ciekawości nasunęłam jej grzywkę niżej i po chwili wahania tak już zostało i zostaje na stałe. Grzywka jest na tyle lekka, że między włoskami dalej momentami prześwitują jej niebieskie brewki, a nawet jeśli czasem nie, to tak uroczy wygląd wart był chyba poświęcenia ich widoczności.






Woori i Sonyeo mają teraz bardzo podobne fryzurki, mimo długości, koloru i stopnia postrzępienia grzywki i wydaje mi się, że razem prezentują się jeszcze ładniej niż wcześniej. Włoski Sonyeo są naprawdę bardzo duże objętościowo i nie możemy się nacieszyć, że udało nam się uzyskać taki efekt - wygląda teraz troszkę jak malutka Hermiona Granger. Przy okazji, na dwóch powyższych zdjęciach dziewczynki siedzą w swoim domku i widać nawet jego mały fragment! Niech będzie to pewnego rodzaju zapowiedź całej wycieczki po ich malutkim mieszkanku.


Wiem, że na pewno nie każdemu przypadnie do gustu nowy wizerunek Sonyeo i wcale mnie to nie dziwi - zmiana jest naprawdę spora, ale wydaje mi się, że najważniejsze, że maluszek czuje się bardzo dobrze w takim wydaniu, a mi i Woori bardzo dobrze się patrzy. 

Piknik późnowakacyjny

A późnowakacyjny, bo wbrew dacie dodania posta, wszystkie zdjęcia robione były dokładnie 31 sierpnia - na dzień przed rozpoczęciem przeze mnie klasy maturalnej, a przez dziewczynki choć minimalnej nauki domowej (choć Woori nawet wakacje w niej nie przeszkadzały). Na pewno nie wszyscy się orientują, ale Sonyeo trafiła do mnie dosłownie parę dni przed początkiem tegorocznych wakacji, dlatego też zamknięcie tego okresu jest dla nas tak szczególne. Wszystko, co wydarzyło się we wspólnym życiu moim, Sonyeo i Woori, wydarzyło się właśnie w te wakacje.






Właśnie z okazji zakończenia tego pierwszego etapu życia bąbli u mnie, wybrałyśmy się na piknik z Gabrysią  i Daną (Pullip Merl), które towarzyszyły nam przez dosłownie calutkie dwa miesiące. Chciałabym móc powiedzieć, że dziewczynki samodzielnie wszystko przygotowały, ale to ja z Gabrysią całą nos obszywałyśmy kocyk czy majstrowałyśmy im pyszne przekąski, choć muszę im przyznać, że dzielnie dotargały to wszystko na miejsce. Niezbyt dalekie, bo wybrałyśmy się tylko na mój ogród, ale to nie przeszkadzało Sonyeo ani troszkę w namówieniu Dany, by zabrała swój rower, tylko po to, żeby móc umościć się wygodnie na kierownicy.




Po krótkiej przejażdżce, Woori, jako jedyna zmuszona (chyba bardziej przez własną dumę niż brak miejsca na rowerze) do spaceru zarządziła zatrzymanie się i rozłożenie z kocykiem. Maluszek chyba zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji (w końcu to ostatnie z tak częstych spotkań z Daną na jakichś czas, choć rzadkie też na pewno nie będą) i przywiązała dużą wagę do swojego wyglądu. Zamiast zwyczajowo zdać się na mój gust czy też wybrać pierwszą lepszą sukienkę mówiąc, że i tak wszystkie są ładne, spędziła dłuższą chwilę nad doborem stroju pasującego do reszty bąbli. Wywalczyła nawet z Sonyeo pandowe buciki i sama spięła sobie włoski. Ta fryzurka spodobała się nam obu tak bardzo, że podejrzewam, że niedługo głównie po niej Woori będzie kojarzona (poza tym, sama mała przyznaje, że jest bardzo wygodna, co dla niej liczy się najbardziej).




Sonyeo zaś wystroiła się jak zwykle, co nikogo nie powinno już dziwić, a Dana na jeden dzień odeszła od swojego poważnego stylu i dała się wciągnąć w zamiłowanie dziewczynek do delikatnych i uroczych wzorków... Mimo tego, nie umiała zrezygnować z mocniejszego akcentu w stroju i tak czy inaczej założyła czerwone trampki. Wszystkie sukieneczki zostały uszyte przeze mnie i Gabrysię zupełnie osobno i w innym czasie (ta Woori na długo przed jej przybyciem) i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że tak ładnie się razem skomponują. 




Po krótkiej naradzie, czy wybór miejsca dokonany przez Woori na pewno był słuszny, maluchy postanowiły rozłożyć kocyk. No, może nie wszystkie maluchy, bo Sonyeo nie wydawała się specjalnie chętna do pomocy i gdy tylko Woori i Dana zaczęły rozkładać koc, ona sama rozłożyła się z zadowoleniem na nim,






Nie jestem (mam nadzieję, że jeszcze!) żadnym fotograficznym ekspertem i może dlatego nigdy nie doceniałam roli światła podczas zdjęć i wychodziłam z założenia, że przyzwoite zdjęcie można zrobić przy niemal każdym oświetleniu, wystarczy odrobina starań. Tę opinię dalej podtrzymuję, ale rozszerzam ją o to, że wyjątkowo dobre światło może zdziałać cuda. Na te zdjęcia, biorąc pod uwagę niechęć moją i dziewczynek do nadmiernego słońca, wybrałyśmy zacienione miejsce i okazało się, że światło idealnie oddaje klimat późnego lata i wakacyjnych wspomnień, nagle kolory zgrywały się ze sobą idealnie, nie mam pojęcia jak, bo kocyk w rzeczywistości jest miętowy, a ja nigdy nie obrabiam moich zdjęć nawet w najmniejszym stopniu.






Rozkładanie się z całym tym piknikowym majdanem zajęło więcej niż miało, chyba trochę przez lenistwo Sonyeo, a trochę przez humor doskonały do żartów, które tego dnia bardzo trzymały się dziewczynek. Doskonałe humory dopisywały im cały czas, mimo wyjazdu Dany ciążącego nad nimi jak czarna chmurka, ale nawet przy takim nastroju potrafi zaburczeć w brzuchu.






Woori chyba zaburczało w brzuszku najmocniej, bo to ona od razu wzięła się za rozpakowywanie koszyka, który spakowały Sonyeo i Dana, według własnych gustów, tuż przed wyjściem. Zadbały nawet o względną higienę posiłku na łonie natury i zaopatrzyły się w trzy serwetki pełniące roboczą funkcję talerzyków. Głównym posiłkiem wybranym przez Danę były kanapki (dla Sonyeo i Woori z pomidorem zamiast szynki, bo okropnie wybrzydzają) i po minach Woori i Dany możnaby się spodziewać, że wszystkie trzy zjedzą ze smakiem.






No właśnie, mogłoby, bo ktoś miał chyba zdanie dość inne od ogółu na temat tego, jak powinien wyglądać smaczny i pożywny posiłek. Sonyeo mruczała coś pod nosem o tym, że nie jest głodna i ostatecznie jej kanapka pozostała nienaruszona (dopóki chwilę później nie dorwała się do niej Woori). Ja naprawdę już nie wiem, co mam dla niej gotować...




Podczas, gdy Dana i Woori kończyły posiłek, ktoś miał chyba inne plany mówiąc, że ma ochotę pooglądać widoki. W pierwszej chwili nikogo oprócz mnie chyba nie zdziwiło nagłe zainteresowanie maluszka pięknem natury, ale można im to wybaczyć, skoro doceniły moją kuchnię.






Dość szybko wyjaśniła się przyczyna nietypowego zachowania Sonyeo, gdy przyłapałam ją z serwetką pełną... No właśnie, rozmaitych ciasteczek, różnych nieco od zdrowych kanapek. Zaśmiałam się jedynie z rozczuleniem na widok chowającego się za koszykiem bąbla pochłaniającego jedno ciastko za drugim (teraz to, a potem znów skończy szukając ćwiczeń na pupę na YouTube'ie) i obiecałam na paluszek, że nikomu nie powiem.




I obietnicy dotrzymałam, nie musiałam nikomu nic mówić, bo Woori ledwo skończyła swoje dwie kanapki, przybiegła zmartwiona odizolowaniem Sonyeo i odkryła jej mały sekret. Po solidnej reprymendzie zgodziła się odstąpić Woori parę ciasteczek,nie wydawała się jednak z tego specjalnie zadowolona.






Dana zdawała się interesować obżarstwem mniejszych koleżanek i wyjęła z koszyczka wcześniej przygotowany, zdrowy deser. Ostatnio ciągle powtarza, że jest na diecie i musi dbać o linię, co dziewczynki kwitują krótkim stwierdzeniem, że wydziwia, trzeba jej jednak przyznać, że posiłki potrafi komponować sobie całkiem ładnie.




Moje maluchy chyba jednak ze zdrowym jedzeniem się nie dogadują, bo pierwszym, co w deserze zauważyły były słodkie herbatniki. Gruszki i banany też oczywiście zjadły, ale dużo później i dużo mniej chętnie, choć i na nie nie narzekały. Po radosnym zjedzeniu tony ciastek, nawet brukselka czy kalafior nie wydawałyby się końcem świata.




Po skończonym jedzeniu, jednak Dana, a nie moje łakomczuszki, była górą. Jako jedyna nie umierała z przejedzenia z lekko bolącym brzuszkiem, ale stanęła na wysokości zadania i zajęła się mniejszymi bąblami. Cudowny piknik na koniec lata to jedna z naprawdę nielicznych, uchwyconych przeze mnie chwil, w skali tego, co przeżyłam z dziewczynkami przez to lato. Były kłótnie o to, że Dana się wymądrza, było narzekanie, że podczas szycia im ubranek niedelikatnie mierzę na nich materiał, ale były też pomocne gesty przy nawlekaniu mi nitki, wspólne oglądanie filmów czy śpiewanie do ulubionych piosenek, a to dopiero początek naszej wspólnej przygody.




Woori trafiła do mnie bardzo niedawno i po wielu problemach z dorwaniem jej, a pokochałam ją od samego początku. Właściwie to wcześniej niż od początku, bo wzdychałam do jej zdjęć w Internecie już na długo wcześniej, ale mimo powściągliwości tego malucha, mam wrażenie, że odwzajemnia moje ciepłe uczucia. Mamy wiele wspólnych cech i dogadujemy się bez żadnego problemu od samego początku, kiedy to sama wymyśliłam i zrealizowałam obecny wygląd Woori od podstaw (w poprzednim domu miała zielone oczka i burzę rudych loków) i o dziwo, trafiłam idealnie w jej gust.




Dana teoretycznie nie jest częścią mojej malutkiej gromadki, ale praktycznie już właściwie tak. Byłam przy tym, jak Gabrysia trzęsącymi się łapkami rozpakowywała paczkę, byłam przy ciężkich, fryzurowych dylematach, zabiegach fryzjerskich, nagłej zmianie koloru oczu i poważnej kontuzji, tak samo jak przy początkowej nieśmiałości Dany, która niespodziewanie przerodziła się w wielki spokój, urok i ciepło. Czasem dziwnie mówić mi o Sonyeo i Woori nie wspominając o Danie, bo tak jak Gabrysia, jest naprawdę dużą częścią naszego życia (na wypadek, gdyby to czytała - dużą w sensie emocjonalnym, poważnie, ta dieta jest ci zupełnie niepotrzebna) i nie wyobrażam sobie traktować ją inaczej niż moje dwa bąbelki.




Sonyeo trafiła do mnie jako pierwsza wyglądając dokładnie tak, jak wygląda teraz. Oczarowała mnie od pierwszego wejrzenia i nagle w jej malutkim ciałku ziściły się wszystkie moje lalkowe marzenia. Nie wyobrażam sobie nikogo innego na miejscu Sonyeo, nikogo od kogo mogłabym zacząć moją realną, lalkową przygodę. Z małego łobuza stała się... wciąż małym łobuzem, zyskała jednak u mnie na uroku osobistym i troszkę na dziewczęcości. Mimo, że jestem już jej trzecim domkiem, mam całkowitą pewność, że ostatnim i ma ją także Sonyeo. Niesamowicie się cieszę, że mogłam dać trochę radości temu cudownemu maluchowi zapewniając mu domek.




Jak wspominałam na początku, koniec wakacji nie oznacza końca, jest tylko zamknięciem pierwszego etapu mojego życia z dziewczynkami, etapu nauki, poznawania, niesłabnącej radości i wydaje mi się, że w naszym przypadku był on więcej niż udany. Jedynym przykrym akcentem tego wszystkiego jest to, że spadnie częstotliwość naszych spotkań z Gabrysią i Daną z powodu odległości, ale dla mnie i moich maluszków i to nie jest problemem, bo dajemy z siebie wszystko, by z krótkich spotkań czerpać tyle samo, ile z jednego, bardzo długiego.

Koniec jednego etapu oznacza początek kolejnego, w którym bąble zdążyły się już zadomowić i to dosłownie... Przez całe wakacje wszystkie razem w pocie czoła pracowałyśmy nad tym, by zapewnić dziewczynkom własny kącik, troszkę przytulniejszy od stolika przy moim biurku i udało nam się. Domek Sonyeo i Woori jest już gotowy, wymaga jedynie paru drobnych detali, a maluchy nie mogą się doczekać, by się nim pochwalić. Dodam jeszcze tylko, że Sonyeo czeka większa zmiana, niż dostanie własnego kącika i na tym kończę, nie będę przecież zdradzać zbyt dużo.